Od Nico do Jennie
Od momentu, w którym pogodziłem się z zaistniałą sytuacją, było mi łatwiej. Unikałem zagrożenia i może postępowałem jak tchórz, ale przynajmniej utrzymywałem się przy życiu. Nie mogę powiedzieć, żeby było mi łatwo. Żyłem w ciągłe obawie, że przede mnie wyskoczy choćby najmniejszy robot, a ja i tak go nie zabiję- nie dość, że nie miałem takich umiejętności, to jeszcze miałbym wyrzuty sumienia, że zraniłem zwierzątko lub po prostu bym nie dał rady się przemóc psychicznie. Tak więc pozostałem w sytuacji bez wyjścia i po prostu musiałem uciekać przed wszelkim niebezpieczeństwem. Cały czas znajdowałem się w obrębie Miasta Początku i nie zamierzałem wychylać nosa zza stosunkowo bezpiecznych murów. Jednak... Byłem nastolatkiem, ale brakowało mi bodajże roku do dorosłości, więc chcąc nie chcąc również dostawałem jakieś zadania. Dotychczas to były jakieś drobnostki, dlatego podczas rozmowy z Isil omal nie zszedłem na zawał. Według słów kobiety miałem udać się w kierunku Lasu Durm- cokolwiek to znaczy i gdziekolwiek się ten las znajduje- i znaleźć osobę, która uszczuplała stado jeleni na terenie tego też lasu. Z tego co zrozumiałem, miałby być to jakiś myśliwy. Będąc szczerym, nie byłem przestraszony. Ja się panicznie bałem, a przerażenie praktycznie odbierało mi głos. Niechętnie się zgodziłem, bo w zasadzie nie miałem wyboru i ruszyłem przez dziedziniec w kierunku swojego domu. Wpadłem jak burza do swojej sypialni i rozrzucając po podłodze rzeczy, zacząłem szukać jednego ze sztyletów. Miałem ich dwa, a przynamniej tak mi się wydawało.
- A może trzy? - mruknąłem do siebie, gdy udało mi się odkopać już szukaną broń. Na co dzień do pasa miałem przytroczony tylko jeden sztylet, żeby za bardzo mi nie ciążył. Nie czułem potrzeby noszenia oręża- i tak w starciu z maszynami czy choćby innymi graczami, byłem bezbronny. Przywiązałem drugi sztylet do drugiego boku i jeszcze raz rozejrzałem się po pomieszczeniu. Przy oknie coś błysnęło i byłem pewien, że to sztylet, ale nie, to był zwykły promyk światła. Westchnąłem i wyszedłem na zatłoczoną ulicę. Minąłem Salę Obrad i z duszą na ramieniu kierowałem się w stronę wyjścia z miasta. Przy wieżach strażniczych zatrzymał mnie wysoki mężczyzna z pytaniem dokąd się wybieram. No tak, byłem przecież tylko dzieckiem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że dostałem misję do wykonania. Strażnik spojrzał na mnie z powątpiewaniem, ale w końcu zdjął rękę z mojego ramienia i pozwolił mi pójść dalej. Zrobiłem kilka kroków, ale się zatrzymałem. Zlękniony patrzyłem na beznamiętną twarz mężczyzny. Miałem wrażenie, że cała jego postawa nabija się z mojego strachu, dlatego zebrałem się w sobie i na tyle spokojnie na ile umiałem, powiedziałem:
- Dziękuję.
Po czym w popłochu poszedłem ku kamiennej drodze, całym sobą powstrzymując się przed pobiegnięciem najdalej jak się da. W uszach brzęczał mi śmiech tego strażnika, choć byłem pewien, że to tylko złudzenie. Po raz pierwszy tak naprawdę poczułem się jak tchórz. Westchnąłem i ruszyłem przed siebie. Już niedługo później uświadomiłem sobie, że nie wyszedłem jeszcze z obrębu Miasta Początku. Czekała na mnie jeszcze tłoczna droga, a później kolejny mur i kolejna wieża z kolejnymi strażnikami. Nie byłem tym zadowolony, jednak wiedziałem iż mój brak entuzjazmu nikogo nie obchodzi. Oni po prostu nie chcieli potem musieć mnie ratować. Prowadzony ponurymi myślami, w końcu dobrnąłem na miejsce i jeszcze raz zniosłem niewierzący wzrok strażnika. Jednak ten przynajmniej miał milsze rysy twarzy i przez chwilę nawet miałem wrażenie, że widziałem w jego oczach troskę. Ale wiedziałem, że to było tylko złudzenie, a ja po prostu tęskniłem za Markiem. Droga po jakimś czasie zaczęła mi się zlewać w monotonny obraz, ponieważ dookoła siebie widziałem tylko nieregularnie rosnące kępki drzew. Raz na jakiś czas przecierałem oczy, żeby pozbyć się kurzu i była to jak dotąd jedyna atrakcja. Nie, żebym narzekał. Ta ciągłość obrazu w jakiś sposób mnie uspokoiła. Zdobyłem się nawet na lekki uśmiech i od razu było mi raźniej, ale nie na długo. Isil miała rację- Las Durm nie był daleko od miasta. Już z samej linii drzew dobiegały do mnie szelesty i niepokojące skrzypienia przypominające trący o siebie metal. Przełknąłem głośno ślinę i zestresowany zbliżałem się powoli do najbliższych zarośli. Żeby się uspokoić, przywołałem w głowie tekst radosnej harcerskiej piosenki "Stokrotka polna", ale nawet to mi nie pomogło. Oblewał mnie zimny pot, a chłodne kropelki z karku wlatywały za koszulę z chrapowatego materiału. Najwyższe krzaki sięgały dużo wyżej niż ja miałem głowę, ale musiałem się przez nie przedrzeć. Nie wpadłem nawet na to, żeby użyć sztyletu to torowania sobie drogi, dlatego po prostu osłaniałem twarz dłonią. Na chwilę rozchyliłem palce i zamarłem. Wszędzie było ciemno, a do moich oczu nie dolatywało prawie w ogóle światło. Wystawiłem przed siebie rękę i ze zgrozą stwierdziłem, że nie widziałem nawet barku. Przez sporą ilość byłem tak spanikowany, że nie wiedziałem co się dzieje i po prostu na oślep dalej brnąłem przed siebie. Dopiero gdy zobaczyłem przebijające się przez korony drzew słońce, nieco się uspokoiłem. Usiadłem przy jakimś pniu i zamknąłem oczy. Potrzebowałem chwili, żeby ochłonąć. To co zrobiłem było bardzo głupie i zdawałem sobie z tego sprawę, jednak byłem zbyt roztrzęsiony, żeby się realnie martwić. Dopiero kiedy spod moich powiek zniknął pomarańcz przebijających się promieni światła, a ja nieco podirytowany uchyliłem powieki, strach ścisnął mnie za serce. Nade mną stała dziewczyna. Jednak nie to mnie przeraziło. Miała broń. Niby była stosunkowo niska i chuda, więc nie prezentowała się jakoś wyjątkowo, ale w dłoni pewnie dzierżyła łuk. Cięciwa była nałożona, a strzała wycelowana prosto w moją szyję. Przełknąłem ślinę i jeszcze raz spojrzałem na postać. Zdziwiły mnie uszy wystające z włosów, ale doszedłem do wniosku, że to pewnie część stroju postaci. To na pewno nie był NPC, więc był to gracz. Pytanie jakie ma zamiary, nie tylko wobec mnie. Powoli przykucnąłem na trawie, podnosząc się z pozycji siedzącej.
- Kim jesteś? - usłyszałem spokojny, ale w pewnym sensie ostry głos.
- Graczem - wzruszyłem ramionami. Kobieta, bo chyba była dorosła, nieco opuściła łuk i dokładniej mi się przyjrzała. - Jestem na... Eh, misji.
To zaciekawiło kobietę, bo kazała mi rozwinąć jednak ja nie byłem na tyle głupi, żeby coś mówić. Uparcie milczałem, choć wizja mojego ciała leżącego w kałuży własnej krwi stanęła mi przed oczami i tam już została. Przez chwilę ten obraz wydał mi się prawdziwszy od trzymającej łuk postaci. A ja się po prostu bałem.
<Jennie?>
- A może trzy? - mruknąłem do siebie, gdy udało mi się odkopać już szukaną broń. Na co dzień do pasa miałem przytroczony tylko jeden sztylet, żeby za bardzo mi nie ciążył. Nie czułem potrzeby noszenia oręża- i tak w starciu z maszynami czy choćby innymi graczami, byłem bezbronny. Przywiązałem drugi sztylet do drugiego boku i jeszcze raz rozejrzałem się po pomieszczeniu. Przy oknie coś błysnęło i byłem pewien, że to sztylet, ale nie, to był zwykły promyk światła. Westchnąłem i wyszedłem na zatłoczoną ulicę. Minąłem Salę Obrad i z duszą na ramieniu kierowałem się w stronę wyjścia z miasta. Przy wieżach strażniczych zatrzymał mnie wysoki mężczyzna z pytaniem dokąd się wybieram. No tak, byłem przecież tylko dzieckiem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że dostałem misję do wykonania. Strażnik spojrzał na mnie z powątpiewaniem, ale w końcu zdjął rękę z mojego ramienia i pozwolił mi pójść dalej. Zrobiłem kilka kroków, ale się zatrzymałem. Zlękniony patrzyłem na beznamiętną twarz mężczyzny. Miałem wrażenie, że cała jego postawa nabija się z mojego strachu, dlatego zebrałem się w sobie i na tyle spokojnie na ile umiałem, powiedziałem:
- Dziękuję.
Po czym w popłochu poszedłem ku kamiennej drodze, całym sobą powstrzymując się przed pobiegnięciem najdalej jak się da. W uszach brzęczał mi śmiech tego strażnika, choć byłem pewien, że to tylko złudzenie. Po raz pierwszy tak naprawdę poczułem się jak tchórz. Westchnąłem i ruszyłem przed siebie. Już niedługo później uświadomiłem sobie, że nie wyszedłem jeszcze z obrębu Miasta Początku. Czekała na mnie jeszcze tłoczna droga, a później kolejny mur i kolejna wieża z kolejnymi strażnikami. Nie byłem tym zadowolony, jednak wiedziałem iż mój brak entuzjazmu nikogo nie obchodzi. Oni po prostu nie chcieli potem musieć mnie ratować. Prowadzony ponurymi myślami, w końcu dobrnąłem na miejsce i jeszcze raz zniosłem niewierzący wzrok strażnika. Jednak ten przynajmniej miał milsze rysy twarzy i przez chwilę nawet miałem wrażenie, że widziałem w jego oczach troskę. Ale wiedziałem, że to było tylko złudzenie, a ja po prostu tęskniłem za Markiem. Droga po jakimś czasie zaczęła mi się zlewać w monotonny obraz, ponieważ dookoła siebie widziałem tylko nieregularnie rosnące kępki drzew. Raz na jakiś czas przecierałem oczy, żeby pozbyć się kurzu i była to jak dotąd jedyna atrakcja. Nie, żebym narzekał. Ta ciągłość obrazu w jakiś sposób mnie uspokoiła. Zdobyłem się nawet na lekki uśmiech i od razu było mi raźniej, ale nie na długo. Isil miała rację- Las Durm nie był daleko od miasta. Już z samej linii drzew dobiegały do mnie szelesty i niepokojące skrzypienia przypominające trący o siebie metal. Przełknąłem głośno ślinę i zestresowany zbliżałem się powoli do najbliższych zarośli. Żeby się uspokoić, przywołałem w głowie tekst radosnej harcerskiej piosenki "Stokrotka polna", ale nawet to mi nie pomogło. Oblewał mnie zimny pot, a chłodne kropelki z karku wlatywały za koszulę z chrapowatego materiału. Najwyższe krzaki sięgały dużo wyżej niż ja miałem głowę, ale musiałem się przez nie przedrzeć. Nie wpadłem nawet na to, żeby użyć sztyletu to torowania sobie drogi, dlatego po prostu osłaniałem twarz dłonią. Na chwilę rozchyliłem palce i zamarłem. Wszędzie było ciemno, a do moich oczu nie dolatywało prawie w ogóle światło. Wystawiłem przed siebie rękę i ze zgrozą stwierdziłem, że nie widziałem nawet barku. Przez sporą ilość byłem tak spanikowany, że nie wiedziałem co się dzieje i po prostu na oślep dalej brnąłem przed siebie. Dopiero gdy zobaczyłem przebijające się przez korony drzew słońce, nieco się uspokoiłem. Usiadłem przy jakimś pniu i zamknąłem oczy. Potrzebowałem chwili, żeby ochłonąć. To co zrobiłem było bardzo głupie i zdawałem sobie z tego sprawę, jednak byłem zbyt roztrzęsiony, żeby się realnie martwić. Dopiero kiedy spod moich powiek zniknął pomarańcz przebijających się promieni światła, a ja nieco podirytowany uchyliłem powieki, strach ścisnął mnie za serce. Nade mną stała dziewczyna. Jednak nie to mnie przeraziło. Miała broń. Niby była stosunkowo niska i chuda, więc nie prezentowała się jakoś wyjątkowo, ale w dłoni pewnie dzierżyła łuk. Cięciwa była nałożona, a strzała wycelowana prosto w moją szyję. Przełknąłem ślinę i jeszcze raz spojrzałem na postać. Zdziwiły mnie uszy wystające z włosów, ale doszedłem do wniosku, że to pewnie część stroju postaci. To na pewno nie był NPC, więc był to gracz. Pytanie jakie ma zamiary, nie tylko wobec mnie. Powoli przykucnąłem na trawie, podnosząc się z pozycji siedzącej.
- Kim jesteś? - usłyszałem spokojny, ale w pewnym sensie ostry głos.
- Graczem - wzruszyłem ramionami. Kobieta, bo chyba była dorosła, nieco opuściła łuk i dokładniej mi się przyjrzała. - Jestem na... Eh, misji.
To zaciekawiło kobietę, bo kazała mi rozwinąć jednak ja nie byłem na tyle głupi, żeby coś mówić. Uparcie milczałem, choć wizja mojego ciała leżącego w kałuży własnej krwi stanęła mi przed oczami i tam już została. Przez chwilę ten obraz wydał mi się prawdziwszy od trzymającej łuk postaci. A ja się po prostu bałem.
<Jennie?>
Komentarze
Prześlij komentarz