Od Luki CD Ktosia
— Ana, daj spokój, to wypierdek mały — krzyknęłam do dziewczynki, która krążyła wokół stworka. Nazywała go "Słonikiem" ze względu na dziwny, słonikopodobny kształt oraz długie kły. Wcześniej przerobiłyśmy go troszkę pod kątem ogarniania, myślenia i przede wszystkim - taktyki, ale najwidoczniej dziewczynka całkowicie o tym zapomniała. Westchnęłam z pobłażliwością wymalowaną na twarzy, przyglądając się jak, próbuje mieczykiem odbić szarżującą na nią maszynę. Cholerstwa były maleńkie, łatwe do zabicia, a przy tym dostatecznie sensowne, żeby stanowić idealny obiekt treningów dla dzieci. Odseparowanie mniej wojowniczego osobnika od świata nie należało do najłatwiejszych zadań, ale lepszych pomysłów nie miałam. Następnym razem będę musiała pomyśleć o zrobieniu jakiejś w miarę podręcznej klatki i rozpoczęciu poszukiwań najbliższych norek Mechakłów. szybkie, zwinne, ale przynajmniej trucizna na ich kłach nie zabijała, a jedynie upewniała się, że kończyny ofiary zaczną drętwieć. Podniosłam wyżej łuk, przygotowując się do wypuszczenia strzały. Zwierzę, a właściwie robocoś, ponownie zaszarżowało, ale tym razem Anie udało się wykonać w miarę poprawny unik. Na tyle, że po rozminięciu się ze zwierzęciem zamachnęła się mieczem. Nie był to najlepszy ani najsilniejszy atak, ale dosięgnął celu, a to już zwiastowało spory progres względem tego, co moja dziecina wyprawiała na samym początku gry. Odetchnęłam z ulgą, obserwując dalszy rozwój walki. Trochę to trwało, głównie dlatego, że ataki dziewczynki nie należały do tych najlepszej jakości, prędzej były to niemrawe machnięcia mieczem, jeszcze niewypracowane pod względem stylu czy ogaru. Zdecydowanie powinnam poszukać dla niej nauczyciela, a przynajmniej kogoś, kto potrafił walczyć mieczem lub dwoma i byłby w stanie nauczyć ją czegoś bardziej sensownego niż ja. Osobiście preferowałam walkę długodystansową, a najlepiej podrzucanie pułapek czy zrzucanie czegoś na maszyny, decydując się nie wchodzić w otwarte konflikty. Bezpieczeństwo przede wszystkim, jedna z najważniejszych zasad krav magi w końcu głosiła, że pierwszym właściwym odruchem powinna być ucieczka.
— Ana, koniec — krzyknęłam do córki, która już po chwili podbiegła do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy. Poklepałam Młodą po głowie, prychając pod nosem. Ledwie takie maleństwo zabiło, nic nie warte w sumie, a cieszy się. Chyba to było najbardziej urocze w dzieciach, stawianie na równi małych, drobnych zwycięstw z tymi wielkimi. Westchnęłam głośno, widząc stan ubrań dziewczynki.
— Trzeba nauczyć się uników, które nie polegają na turlaniu się po ziemi — parsknęłam, ciągnąc z rozbawieniem za warkocz dziewczynki, która fuknęła na mnie z irytacją.
— Ta, już to widzę. — Klepnęłam ją po dłoni, widząc, że zaczęła obgryzać paznokcie. Gra czy nie gra, tu chodziło o podstawowe nawyki związane z higieną.
— To co chcemy na kolację? — spytałam, chwytając dziewczynkę za rękę i kierując się w stronę Osady.
— Gulasz. — Zamrugałam kilkukrotnie ze zdziwieniem.
— Przecież ty nienawidzisz gulaszu — wymamrotałam z rozbawieniem, przypatrując się horyzontowi. Z tej perspektywy wyglądał jeszcze bardziej realnie, jeszcze żywiej, jeszcze prawdziwiej...
— Prawdziwi wojownicy jedzą gulasz. I mięso. I steki — podsumowało moje dziecko z zaciętą miną, a ja mogłam się tylko głośno roześmiać.
— Skoro tak mówisz — westchnęłam, bo wiązało się to z kolejnym pójściem na targ, czego nienawidziłam. Dużo ludzi, którzy woleli się partaczyć wokół siebie, zamiast rzucać od razu konkretnymi cenami. Ale, no nic. Przeszłyśmy przez bramę miasta, meldując strażnikom nasz powrót. Następnie ruszyłyśmy prosto w kierunku centralnej części miasta - rynku. Stosy straganów, jedna czy dwie karczmy, to wszystko tworzyły niezapomniany efekt, coś jakby połączyć fantasy ze steampunkciem i sciencie fiction. Niby zacofanie, niby zaawansowana technologia, niby magia, a to wszystko krążyło gdzieś pomiędzy, jakby chcąc wyraźnie zaznaczyć swoją obecność. Kupiłyśmy najpotrzebniejsze rzeczy, resztę powinnyśmy mieć w domu (przy okazji o wszystko targowałam się zaciekle, zastanawiając się, jak bardzo pazerni bywają gracze o tej porze).
Nucąc jakąś starą, polską piosenkę, które tak bardzo uwielbiała moja macocha. Nie miałam zbyt dobrego głosu, a zdecydowanie brakowało mi ekspresji oryginalnej piosenkarki, ale już po chwili Ana podchwyciła melodię i zaczęła razem ze mną podśpiewywać. Było tylko kilka piosenek, które przypominały mi o jej ojcu - ta się do nich zaliczała, sam, jako Polak, uwielbiał Jantar. No i, nie ukrywajmy, ta piosenka idealnie pasowała do tamtej spokojnej, wakacyjnej miłości.
— Kto wymyślił naszą miłość — zanuciłam ostatni raz pod nosem, wchodząc do budynku. Szybko zrobić obiad, potem ogarnąć się i poszukać kogoś do pomocy. Zlecenia się mnożyły, nie wszystkie zaliczały się do tych dobrze płatnych, ale we dwie dawałyśmy sobie spokojnie radę. Ana skoczyła na górę, umyć się przed kolacją. Krojąc kolejne warzywa - o dziwnych i dziwniejszych kształtach, ponownie zaczęłam nucić.
— Komu lato się przyśniło i tych drzew zawrotny taniec? — podśpiewywałam, sama nie wiedząc czemu.
— Maaaamo, głodna jestem! — Plus dla mnie, ja nie miałam wątpliwości, że to się zdarzyło.
x X x
Treningi szły coraz lepiej, Młoda ogarniała podstawy, ale nie zapowiadało się na szczególny progres w strzelaniu z łuku, którego praktycznie nienawidziła z całym jej dziecięcym uporem. Plus taki, że zdążyłam szepnąć tu i ówdzie, że poszukuję kogoś na pełen etat do ogarniania. Dobra, mój biznes nie kręcił się aż tak dobrze, żebym zaraz miała budować pałace, ale na zatrudnienie kogoś do brudnej roboty powinno starczyć. Raz, że niektóre gildie stawały się coraz bardziej chciwe. Rzemieślników w mieście było mało, a ja zapowiadałam się dobrze, pracowałam szybko, nie kantowałam, starałam się machać dobre materiały i stałych klientów zawsze porządnie traktowałam, co w połączeniu z sensowną jakością produktów nabijało mi coraz sensowniejszą renomę. Dwa, że nieraz potrzebowałam sama ruszyć tyłek po materiały, które bezpośrednio wpływały na jakość produktu. Nie ukrywajmy, byłam rzemieślnikiem, nie wojownikiem, potrzebowałam przynajmniej jednej osoby do chronienia tyłka, gdy sama będą ogarniać zbieranie tego i owego po lasach i innych dziwnych miejscach. Poza tym, ktoś powinien pilnować sklepu, asortymentu, a zawsze zostawała kwestia Any, która zdecydowanie potrzebowała, żeby od czasu do czasu pomógł jej w treningach ktoś bardziej ogarnięty w machaniu mieczykiem ode mnie. I właśnie na taką osobę czekałam. Dotychczas odrzuciłam kilku śmiałków, którzy liczyli na łatwy zarobek, oj, no co to, to nie, nie dam się wykoleić jakimś dupkom, którzy myślą, że mogą na opitalaniu się zbić u mnie fortunę. Ciężka praca się opłaca, żadnego obiboka nawet na oczy nie chcę widzieć. Siedziałam przy ladzie, skrobiąc kolejne szkice godeł do gildii, które stały się praktycznie moim znakiem rozpoznawczym, mimo kijowych zdolności artystycznych. I właśnie wtedy rozległo się pukanie.
<Ktoś ma ochotę pobawić się w pracę u Luki? :>>
— Ana, koniec — krzyknęłam do córki, która już po chwili podbiegła do mnie z szerokim uśmiechem na twarzy. Poklepałam Młodą po głowie, prychając pod nosem. Ledwie takie maleństwo zabiło, nic nie warte w sumie, a cieszy się. Chyba to było najbardziej urocze w dzieciach, stawianie na równi małych, drobnych zwycięstw z tymi wielkimi. Westchnęłam głośno, widząc stan ubrań dziewczynki.
— Trzeba nauczyć się uników, które nie polegają na turlaniu się po ziemi — parsknęłam, ciągnąc z rozbawieniem za warkocz dziewczynki, która fuknęła na mnie z irytacją.
— Ta, już to widzę. — Klepnęłam ją po dłoni, widząc, że zaczęła obgryzać paznokcie. Gra czy nie gra, tu chodziło o podstawowe nawyki związane z higieną.
— To co chcemy na kolację? — spytałam, chwytając dziewczynkę za rękę i kierując się w stronę Osady.
— Gulasz. — Zamrugałam kilkukrotnie ze zdziwieniem.
— Przecież ty nienawidzisz gulaszu — wymamrotałam z rozbawieniem, przypatrując się horyzontowi. Z tej perspektywy wyglądał jeszcze bardziej realnie, jeszcze żywiej, jeszcze prawdziwiej...
— Prawdziwi wojownicy jedzą gulasz. I mięso. I steki — podsumowało moje dziecko z zaciętą miną, a ja mogłam się tylko głośno roześmiać.
— Skoro tak mówisz — westchnęłam, bo wiązało się to z kolejnym pójściem na targ, czego nienawidziłam. Dużo ludzi, którzy woleli się partaczyć wokół siebie, zamiast rzucać od razu konkretnymi cenami. Ale, no nic. Przeszłyśmy przez bramę miasta, meldując strażnikom nasz powrót. Następnie ruszyłyśmy prosto w kierunku centralnej części miasta - rynku. Stosy straganów, jedna czy dwie karczmy, to wszystko tworzyły niezapomniany efekt, coś jakby połączyć fantasy ze steampunkciem i sciencie fiction. Niby zacofanie, niby zaawansowana technologia, niby magia, a to wszystko krążyło gdzieś pomiędzy, jakby chcąc wyraźnie zaznaczyć swoją obecność. Kupiłyśmy najpotrzebniejsze rzeczy, resztę powinnyśmy mieć w domu (przy okazji o wszystko targowałam się zaciekle, zastanawiając się, jak bardzo pazerni bywają gracze o tej porze).
Nucąc jakąś starą, polską piosenkę, które tak bardzo uwielbiała moja macocha. Nie miałam zbyt dobrego głosu, a zdecydowanie brakowało mi ekspresji oryginalnej piosenkarki, ale już po chwili Ana podchwyciła melodię i zaczęła razem ze mną podśpiewywać. Było tylko kilka piosenek, które przypominały mi o jej ojcu - ta się do nich zaliczała, sam, jako Polak, uwielbiał Jantar. No i, nie ukrywajmy, ta piosenka idealnie pasowała do tamtej spokojnej, wakacyjnej miłości.
— Kto wymyślił naszą miłość — zanuciłam ostatni raz pod nosem, wchodząc do budynku. Szybko zrobić obiad, potem ogarnąć się i poszukać kogoś do pomocy. Zlecenia się mnożyły, nie wszystkie zaliczały się do tych dobrze płatnych, ale we dwie dawałyśmy sobie spokojnie radę. Ana skoczyła na górę, umyć się przed kolacją. Krojąc kolejne warzywa - o dziwnych i dziwniejszych kształtach, ponownie zaczęłam nucić.
— Komu lato się przyśniło i tych drzew zawrotny taniec? — podśpiewywałam, sama nie wiedząc czemu.
— Maaaamo, głodna jestem! — Plus dla mnie, ja nie miałam wątpliwości, że to się zdarzyło.
x X x
Treningi szły coraz lepiej, Młoda ogarniała podstawy, ale nie zapowiadało się na szczególny progres w strzelaniu z łuku, którego praktycznie nienawidziła z całym jej dziecięcym uporem. Plus taki, że zdążyłam szepnąć tu i ówdzie, że poszukuję kogoś na pełen etat do ogarniania. Dobra, mój biznes nie kręcił się aż tak dobrze, żebym zaraz miała budować pałace, ale na zatrudnienie kogoś do brudnej roboty powinno starczyć. Raz, że niektóre gildie stawały się coraz bardziej chciwe. Rzemieślników w mieście było mało, a ja zapowiadałam się dobrze, pracowałam szybko, nie kantowałam, starałam się machać dobre materiały i stałych klientów zawsze porządnie traktowałam, co w połączeniu z sensowną jakością produktów nabijało mi coraz sensowniejszą renomę. Dwa, że nieraz potrzebowałam sama ruszyć tyłek po materiały, które bezpośrednio wpływały na jakość produktu. Nie ukrywajmy, byłam rzemieślnikiem, nie wojownikiem, potrzebowałam przynajmniej jednej osoby do chronienia tyłka, gdy sama będą ogarniać zbieranie tego i owego po lasach i innych dziwnych miejscach. Poza tym, ktoś powinien pilnować sklepu, asortymentu, a zawsze zostawała kwestia Any, która zdecydowanie potrzebowała, żeby od czasu do czasu pomógł jej w treningach ktoś bardziej ogarnięty w machaniu mieczykiem ode mnie. I właśnie na taką osobę czekałam. Dotychczas odrzuciłam kilku śmiałków, którzy liczyli na łatwy zarobek, oj, no co to, to nie, nie dam się wykoleić jakimś dupkom, którzy myślą, że mogą na opitalaniu się zbić u mnie fortunę. Ciężka praca się opłaca, żadnego obiboka nawet na oczy nie chcę widzieć. Siedziałam przy ladzie, skrobiąc kolejne szkice godeł do gildii, które stały się praktycznie moim znakiem rozpoznawczym, mimo kijowych zdolności artystycznych. I właśnie wtedy rozległo się pukanie.
<Ktoś ma ochotę pobawić się w pracę u Luki? :>>
Komentarze
Prześlij komentarz