Od Tsume CD Serenity

To niesamowicie irytujące.
Wlokłem się za grupą towarzyszy, z którymi akurat pełniłem wartę. Wszyscy, jak zawsze, zmierzali do gospody, by odpocząć i rozerwać się po nudnych godzinach pracy, wypełnionych żmudnym chodzeniem dookoła przypisanego każdemu terenu. Bardzo rzadko zdarzały się przypadki, kiedy trzeba było wyciągnąć miecz, więc byłem raczej sceptycznie nastawiony do ilości ludzi pełniących wartę w jednym czasie. Dowództwo najwyraźniej jednak myślało inaczej, a mi do tego za wiele nie było - tak czy siak, dzięki temu było mniej roboty. Chociaż po dniu wypełnionym głównie chodzeniem w kółko i siedzeniem na kamienistych ławach, moje mięśnie szczęśliwe raczej nie były. Mówiąc szczerze, przez kilka pierwszych dni chodziłem sztywny i z bolącą tylną częścią ciała, stając się ofiarą docinek znajomych strażników. Niesamowicie irytujące, tym bardziej, że musiałem spędzać z tymi ludźmi większość swojego czasu.
Nic zatem dziwnego, że gdy grupa raźno zmierzała do pracy, zdecydowanie nie nadawałem się do wpisania na listę najszczęśliwszych graczy. Mając już wolne, liczyłem na to, że szybko wrócę do siebie i zasnę na resztę dnia we własnym zaciszu, ale moje plany zostały brutalnie skorygowane. Powołując się na bzdury typu budowanie więzi, jeden z bardziej rozgadanych upierdliwców o tubalnym głosie i imponującej, na moje nieszczęście, muskulaturze, blondyn Singer - nazywany przez większość Slipper - zaciągnął mnie na, jak sam to określił z wyraźnym przejęciem, "relaksujący wypad z kumplami".
- Będzie bosko, Tsum - obiecywał.
- A gdzie ci kumple? - odciąłem się wtedy, ten jednak zbył mnie tylko przyjacielskim klepnięciem w ramię o sile porównywalnej do smagnięcia ze słoniową siłą batem o wielkości trąby owego zwierza.
Cóż, nawet gdybym go przekonywał, zapewne byłoby to bardziej męczące, niż przejście z nimi do tej cholernej gospody, tym bardziej, że było mi to po drodze, a kiszki marsza mi grały. Wejdę, zjem i pójdę, znając ich, nawet się nie zorientują, zbyt zajęci rozwodzeniem się nad sowimi dokonaniami.
***
- Jeszcze trochę i zrobię ze Stee-ura mokra plamę! - krzyknął rozentuzjazmowany Slipper, kończąc właśnie swoją historię, jak to w pojedynkę pokonał trzy agresywne Mech-chee, będąc uzbrojony jedynie w wysłużony miecz, którym musiał się salwować, gdy jego topór został zniszczony.
- Kapciem go, Slipper! - krzyknął jakiś rozbawiony głos, który po chwili dopasowałem do Biggera, drobnego, jasnowłosego chłopaczka, który małą siłę nadrabiał wyjątkowo ciętym językiem. Całkiem lubiłem tego młodego, ale raczej nie gadaliśmy za dużo. Aż tak to go jednak nie lubiłem.
Wtedy mój wzrok padł na jakąś dziewczynę, która siedziała niedaleko: nieznajomą pannę o stalowoszarych włosach z błękitnym połyskiem. Przez plecy przewieszony miała zaskakująco dużych rozmiarów jak na jej aparycję miecz. Ciekawe, że w ogóle mogła go unieść - ba, wręcz nie zwracać uwagi na jego, co jak co, spory ciężar - gdyby była tu Mariś, zapewne krzyknęłaby na całe gardziołko "Strong women!", co było, nie wiedzieć czemu, jej ukochanym wyrażeniem - może z powodu seriali o wojowniczkach, jakie uwielbiała oglądać. Uśmiechnąłem się krzywo, gdy Stonka, jak mi się skojarzyło, na chwilę spojrzała w moją stronę, marszcząc nieco brwi, gdy złapaliśmy kontakt wzrokowy. W milczeniu wróciłem jednak do swojej dopiero co otrzymanej porcji, podczas gdy inni strażnicy zdążyli już najwyraźniej się rozkręcić, niemal prześcigając się w opowiadaniu niestworzonych historii.
- Zawody w durnocie - mruknąłem pod nosem, bawiąc się widelcem, podczas gdy tamci kontynuowali w najlepsze swoje wygłupy.

< Serenity? >

Komentarze