Od Luki do kogoś

Rozejrzałam się wokoło, zastanawiając się nad najlepszym wyborem. Ostatecznie, jeżeli już zabierałam się do tworzenia czegoś większego, to wszystkie elementy powinny być najwyższej jakości. Problem polegał na tym, że w grze giełdy nie wynaleziono, odkrywców wciąż brakowało, a nawet nie miałam jak zlecić komukolwiek zebranie dla mnie kilku, naprawdę bezproblemowych komponentów. Dlatego samotnie wyruszyłam przed siebie, pakując do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy. Nie czułam się w obowiązku informować "góry", że gdziekolwiek czmycham - ostatecznie nadal panowała wolna samowolka, choć działania tego rodzaju nie miały prawda skończyć się dobrze. Anę zostawiłam pod opieką błogosławionego Anonima, który zakochał się w niej z wzajemnością, jeżeli można ująć to w ten sposób. Jak sam twierdził "Biegając z nią nigdy się nie wywracam!", choć wątpiłam w istnienie praw tego rodzaju. Tym bardziej, że znalazłam tutejsze odpowiedniki słodyczy w jej ekwipunku, paskudny rozpieszczacz. Kto potem będzie latał z nią do dentysty? Właśnie, kolejna kwestia, którą będzie należało sprawdzić. Jak stoi gra z chorobami? Ranami stałymi? Mamy jakieś podstatystyki, odnośnie konkretnych części ciała? Chyba powinnam to sprawdzić, zanim pozostawiłam na ladzie kartkę ze zbawiennym "Poluję na chomiki w Australii, nie ma mnie". 
I tak sobie szłam. I szłam. I szłam jeszcze dalej, ogarniając, że prawdopodobnie wszystko było gotowe mnie zeżreć, ale przy okazji postępowały dzięki temu drobne badania. Wyraźnie niektóre tutejsze "gatunki" zbierały się grupy, większość z nich żyła w stadach. Miałam wrażenie, że prawdopodobnie można było potraktować je jak normalne zwierzęta z naszego świata pierdyliard lat temu - polować, oswoić, hodować. Kto wie, skoro nasze mućki pochodziły od turów, to może i tutaj będziemy w stanie utrzymać ich wzorzec... DNA? Prędzej kod binarny albo program może? Trudno, nad nazewnictwem trzeba będzie pomyśleć później. Co prawda zrobiłam siebie pod zręczność, więc nie powinno być z unikami aż tak wielkiego problemu. Miałam ze sobą łuk, trochę strzał, zresztą, nie planowałam podchodzić do agresywnych cholerstw zbyt blisko. 
Zrobiłam sobie przerwę, siadając na kamieniu. Wdrapałam się na większe wzgórze, licząc, że da mi to lepszy wgląd na resztę drogi, ale póki co - wszystko zajmowały praktycznie drzewa, co dodatkowo utrudniało orientacje w terenie. I wtedy usłyszałam dźwięk kroków. Obejrzałam się za siebie, dostrzegając w krzakach jakąś postać. 
– Wyleziesz łaskawie? – spytałam, szykując na wszelki wypadek podręczny sztylet. Ostrożności nigdy za wiele.
<Ktoś?>

Komentarze